Heart of the country 

Zofia Dzieniszewska - zapiski

Nic wybitnego, to tak na rozgrzewkê. Jedno z cyklu 'opowiadañ, które kiedy¶ zaczê³am pisaæ, ale nie chcia³o mi siê dokoñczyæ'.

-Gdzie my jeste¶my? – Ringo zada³ pytanie rozgl±daj±c siê po jakim¶ wielkim polu, na które natrafi³ w³ócz±c siê razem z reszt± Beatlesów. Czasem tak robili - uciekali od s³awy, od przesadnie umalowanych dziewczyn, od nadêtych menad¿erów, pal±cych ¶wiate³ reflektorów. Jechali samochodem gdzie¶ za miasto, po czym wysiadali i pêdzili ile si³ w nogach wrzeszcz±c niczym uciekinierzy z wariatkowa. Przez krótk± chwilê stawali siê znowu ch³opakami z s±siedztwa.
-Wszystko mi jedno. Nogi mnie bol±. – o¶wiadczy³ John siadaj±c na ¶rodku pola.
-A ja jestem g³odny… - jêkn±³ McCartney.
-Ty zawsze tylko o jednym. – mrukn±³ George patrz±c na przyjaciela spode ³ba. Starr zacz±³ podskakiwaæ w miejscu, bo przez wysokie k³osy zbo¿a jego pole widzenia zosta³o znacznie ograniczone.
-Hej! – zawo³a³ w koñcu. – Tam jest chyba stodo³a!
Rzeczywi¶cie, tu¿ obok hektarów pola ustawiony by³ jaki¶ drewniany budynek. Paul spojrza³ na wskazywany przez Ringo obiekt, który z perspektywy Beatlesów by³ nie wiêkszy od ludzkiej d³oni.
-Pogiê³o ciê?! – wydar³ siê zmêczony kilkugodzinn± wêdrówk± McCartney z trudem ³api±c oddech. -Mamy i¶æ taki kawa³ drogi? Chyba ¶nisz. – po tych s³owach ch³opiec roz³o¿y³ siê obok Johna ciê¿ko dysz±c po wysi³ku.
-W³a¶nie, po co nam stodo³a? – spyta³ George.
-¯eby ciê Rich móg³ wytarmosiæ na sianku. –Lennon za¶mia³ siê z³o¶liwie.
-Po co siê st±d ruszaæ? – westchn±³, przymkn±wszy oczy, McCartney.
-S³yszysz Rich, Paul by ciê chêtnie wytarmosi³ tutaj. – zapewni³ John wyrywaj±c jeden z k³osów rosn±cych dooko³a i wk³adaj±c go w usta, co mia³o uczyniæ jego wygl±d bardziej nonszalanckim.
-Zamknij siê! – równocze¶nie skarcili go Ringo i Paul.
-Dobra ju¿, dobra. – John po³o¿y³ siê na ziemi i, wzorem przyjaciela, zamkn±³ oczy. Nagle poczu³, ¿e na jego nos spada co¶ zimnego i mokrego. By³ jednak zbyt zmêczony, by otworzyæ oczy. Mrukn±³ wiêc tylko, w dalszym ci±gu prze¿uwaj±c k³os:
-Chyba zaczyna padaæ.
-Chrzanisz g³upoty. Ciep³o jest. – natychmiast zgani³ go Paul.
-Ale co¶ na mnie kapnê³o.
-Ptak ci narobi³. Nic nie pada. – dok³adnie sekundê po wypowiedzeniu tych s³ów Harrison us³ysza³ grzmot. Grzmot, który móg³ oznaczaæ tylko jedno.
-Johnny… - zacz±³ Ringo ³ami±cym siê g³osem. – Czemu ty zawsze musisz mieæ racjê?
Ca³a czwórka zerwa³a siê z krzykiem, kiedy ciê¿kie krople deszczu zaczê³y na nich spadaæ, doszczêtnie przemaczaj±c ichubrania i w³osy.
-Do stodo³y! – krzykn±³ Lennon. Mimo wielkiego zmêczenia ca³a czwórka pokona³a te kilkaset metrów w czasie, jakiego nie powstydzi³by siê niejeden mistrz olimpijski. Paul dopcha³ siê do drzwi jako pierwszy. Szarpn±³ kilkana¶cie razy mosiê¿n± zasuwê. Ani drgnê³a. Jako drugi z zamkiem zacz±³ mocowaæ siê George. Poza bordowymi rumieñcami na twarzy nie wskóra³ wiele wiêcej ni¿ przyjaciel. John przyst±pi³ do dzia³ania jako trzeci. Z chyba najg³upsz± min± ¶wiata usi³owa³ choæ trochê odsun±æ zamek. Na pró¿no.
-Nie da rady… -sapn±³.
-Nie by³o miejsca w stajence… - zawy³ McCartney. George pacn±³ go w g³owê. Poskutkowa³o, Paul, z wielce obra¿on± min±, przesta³ ¶piewaæ. Drzwi jednak nadal pozostawa³y zamkniête, a deszcz pada³ coraz mocniej. Nagle ch³opcy ujrzeli b³ysk, po którym nast±pi³a ca³a seria dono¶nych grzmotów.
-Umrzemyyyy!!! – pisn±³ Paul, czym zarobi³ sobie na kolejne uderzenie od George’a. – Przestañ mnie biæ! – wrzasn±³ w koñcu wyprowadzony z równowagi McCartney.
-My¶la³em, ¿e Ci to sprawia przyjemno¶æ. – z min± niewini±tka odpar³ Harrison.
-Ja nie jestem jakim¶ pedohomosadomasochist± jak Johnny. – odgryz³ siê Paul. Na jego nieszczê¶cie us³ysza³ to Lennon, który postanowi³ potraktowaæ go identycznie jak George. Kiedy d³oñ Johna z g³uchym pla¶niêciem zetknê³a siê z g³ow± McCartneya, miarka siê przebra³a.
-Mam was dosyæ. – o¶wiadczy³ obra¿ony basista. –Idê sobie. – po czym odwróci³ siê na piêcie i poszed³ w kierunku, z którego przed chwil± przyszli.
-Nie wyg³upiaj siê! –wo³a³ za nim Harrison patrz±c z niepokojem na rozszala³± ulewê. –Przecie¿ to by³y ¿arty!
-£adne mi ¿arty! Sam siê walnij w ³eb! – warkn±³ Paul wci±¿ zmierzaj±c przed siebie.
-Zostaw go, niech idzie. – stwierdzi³ Lennon.
-Ale jak mu siê co¶ stanie… Na przyk³ad trafi go piorun. – zmartwi³ siê Ringo si³uj±cy siê z zamkiem stodo³y.
-Albo utopi siê w deszczu… - zawtórowa³ mu George. –Uk±si go ¿mija, z³amie nogê, rêkê, kark… -zacz±³ wyliczaæ z coraz wiêkszym przejêciem.
-Mo¿e masz racjê. - zastanowi³ siê John. – Chyba pójdê go… - z zamy¶lenia wyrwa³ go triumfalny okrzyk Ringo:
-UDA£O SIÊ!
Rzeczywi¶cie, zasuwa pu¶ci³a i stodo³a stanê³a przed nimi otworem.
-Jest doros³y. – stwierdzi³ John. – Da sobie radê. – i wraz z pozosta³± dwójk± przyjació³ wszed³ do drewnianego budynku.
-Ciemno wszêdzie, g³ucho wszêdzie, co to bêdzie, co to bêdzie… - recytowa³ gro¼nie Ringo.
-Uspokój siê. – skarci³ go Lennon.
-I kto to mówi? – prychn±³ z pogard± wielkonosy perkusista.
-Ja. – b³yskotliwie odpar³ Johnny.
-Debil. – mrukn±³ Starr. Rozpêta³ piek³o.
-Tak, wiem, ¿e rodzice Ci tak chcieli nadaæ po urodzeniu, ale w szpitalu siê nie zgodzili. – wym±drza³ siê John.
-Ty siê nie urodzi³e¶, tylko wyklu³e¶. – odpyskn±³ mu Ringo.
-Idiota.
-Pacan.
-Bêcwa³.
-Durna pa³a.
-Têpa pa³a.
-Ch³opaki…- niepewnie wtr±ci³ siê George.
-Czego nam konwersacjê przerywasz? – swym najmilszym tonem spyta³ Lennon.
-Co¶ nam siê przygl±da… - Harrison wyci±gn±³ przed siebie palec, pokazuj±c co¶ w g³êbi stodo³y. Z ciemno¶ci z³owrogo mruga³a do nich para czarnych ¶lepi…

***

-Banda wkurzaj±cych os³ów. Odpieprzy³o im do reszty. – mamrota³ do siebie McCartney. - Tylko siê wy¿ywaæ potrafi±. Zapchlone ma³piszony. – mówi³ kopi±c drobne kamyczki, których pe³no by³o na ca³ym polu. – A niech mnie znowu poprosz± ¿ebym im napisa³ piosenkê. Ha! Takiego wa³a jak Anglia ca³a! – ostatnie wyznanie zakoñczy³ stosownym gestem. Mieszanie przyjació³ z b³otem tak go rozproszy³o, ¿e zupe³nie nie zauwa¿y³ zmiany pogody. Deszcz usta³, zza gêstych chmur poczê³o wynurzaæ siê s³oñce. Paul przystan±³ na chwilê, gdzie¶ w oddali dostrzeg³ ma³ego ptaszka skacz±cego miêdzy k³osami. Doszed³ do wniosku, ¿e chcia³by byæ takim ptaszkiem, bez trosk i zmartwieñ, bez bandy frajerów, którzy, choæ byli mu bli¿si ni¿ rodzina, niekiedy potrafili doprowadziæ go do furii. Wtem do uszu McCartneya dotar³ bardzo dziwny odg³os. Co¶ jakby ryk zranionej krowy. Nie zd±¿y³ nawet odwróciæ g³owy, a ju¿ us³ysza³ g³os rodem z westernu.
-IIIIIIHHHHHHAAAAAAA!!!!!
-John?! – Paul odwróci³ siê w doskona³ym momencie, by w pe³ni obj±æ wzrokiem ca³± scenê. A by³o na co popatrzeæ. Na samym pocz±tku, w najdziwniejszej mo¿liwej pozie jecha³ sobie na krowie Lennon. Krowie chyba nie bardzo siê to podoba³o, bo bieg³a przera¿ona podryguj±c na wszystkie strony niczym byk na rodeo. John jednak nic sobie z tego nie robi³ i kurczowo chwyta³ siê krótkiej, ³aciatej sier¶ci le¿±c ca³ym cia³em na grzbiecie rozjuszonej muæki. Tu¿ za t± osobliw± par± pêdzi³ George. D³uga witka w jego d³oni s³u¿y³a do poganiania krowy, ale nie to wyda³o siê Paulowi najzabawniejsze. Orszaku bowiem nie zamyka³ Ringo biegn±cy za nimi, ale ¶cigaj±cy ca³± czwórkê (w³±cznie z krow±) domniemany w³a¶ciciel zwierzêcia. D³ugie wid³y, którymi wymachiwa³ gro¼nie w powietrzu, miotaj±c przy okazji pod nosem blu¼nierstwami , zapewne mia³y na celu ukazaæ jego gniew. Trzeba przyznaæ, ¿e swoj± rolê odgrywa³y znakomicie. Kilka chwil zajê³o Lennonowi zidentyfikowanie ma³ego czarnego punkciku, jakim okaza³ siê byæ Paul.
-Patrz! – krzykn±³ w jego kierunku. – Mamy konika!!!!
McCartney nie móg³ powstrzymaæ wybuchu ¶miechu patrz±c na Johna bezsilnie próbuj±cego nakazaæ krowie zmianê kierunku. Muæka ¿y³a w³asnym ¿yciem i w pewnym momencie po prostu wybieg³a z pola wprost do znajduj±cego siê nieopodal lasku. Paul w jednej chwili zapomnia³ o wszystkich przykro¶ciach wyrz±dzonych mu dzi¶ przez Johna i George’a. Popêdzi³ co si³ w nogach za grupk± mê¿czyzn, która w³a¶ciwie ju¿ zniknê³a miêdzy chmar± le¶nych drzew.

***

Dwadzie¶cia minut biegu nie zaowocowa³o niczym ponad ostr± kolkê, której nabawi³ siê Paul próbuj±c w niewielkim lesie znale¼æ czwórkê uciekinierów. McCartney opar³ siê o drzewo ³api±c oddech.
-Mówi³em, ¿e to g³upi pomys³. – us³ysza³ gdzie¶ niedaleko g³os Ringo.
-Gdyby nie ten facet, to wszystko by³oby w porz±dku. – usi³owa³ za³agodziæ ca³± sytuacjê George.
-W porz±dku? W porz±dku?! – prawie wrzeszcza³ Starr. – Uprowadzili¶my czyje¶ zwierzê. I jeszcze John usilnie twierdzi³, ¿e to by³ koñ.
George odwróci³ g³owê i dostrzeg³ miêdzy krzakami zmierzaj±cego w ich kierunku McCartneya.
-O, jest i nasza obra¿alska ksiê¿niczka. – powiedzia³ i roz³o¿y³ szeroko rêce w ge¶cie powitalnym.
-Ju¿ mi chyba dzisiaj wystarczaj±co nawrzucali¶cie. – mrukn±³ przygnêbiony McCartney wspominaj±c niemi³y pocz±tek dnia.
-Oj tam, oj tam. Martwili¶my siê o Ciebie podczas burzy. – uci±³ temat Ringo. – Nie poszli¶my Ciê szukaæ, tylko dlatego, ¿e mieli¶my schronienie.
-I krowê. – doda³ George.
-W³a¶nie, gdzie jest John? – spyta³ Paul.
-Bardzo ¶mieszne. Poszed³ uprosiæ pana rolnika, ¿eby jednak nam ‘nóg z dupy nie wyrywa³ i nie dzwoni³ na policjê’. – zacytowa³ staruszka w ca³kiem wiarygodny sposób Ringo.
-Akurat on siê do tego najmniej nadaje. – stwierdzi³, zreszt± zgodnie z prawd±, Paul.
-Ty jeste¶ mistrzem lizodupstwa, ale akurat Ciebie pod rêk± nie by³o. – wyt³umaczy³ George.
McCartney pu¶ci³ tê uwagê mimo uszu. Wtem co¶ zaszele¶ci³o w zaro¶lach nieopodal.
-Ch³opaki! - ca³a trójka spojrza³a na Johna id±cego le¶n± ¶cie¿k±. Ale John nie szed³ sam. W rêku trzyma³ sznurek, na którym prowadzony by³ przez Lennona…
-OSIO£?! – za ka¿dym razem kiedy Ringo my¶la³, ¿e John ju¿ g³upszy byæ nie mo¿e, okazywa³o siê, ¿e jego debilizm przekroczy³ kolejn± granicê. Nie inaczej by³o i tym razem. Ale nie na tym koñczy³o siê szaleñstwo tej sytuacji.
-G³upi jeste¶. – stwierdzi³ John. – Przecie¿ widaæ, ¿e to zebra. Ma pasy.
Rzeczywi¶cie, kiedy Lennon podprowadzi³ zwierzê dostatecznie blisko przyjació³ nie mogli siê z nim nie zgodziæ. Pasy, owszem, by³y. Tyle, ¿e po takich pasach mo¿na by³o stwierdziæ, ¿e ch³opiec nigdy wcze¶niej zebry nie widzia³. Nie do¶æ, ¿e by³y narysowane najprawdopodobniej wêglem, lub innym czarnym kamieniem, to jeszcze zupe³nie w poprzek zdezorientowanego zwierzêcia.
-Jeszcze nie mia³e¶ procesu o znêcanie siê nad zwierzêtami. - rzuci³ McCartney z przek±sem.
-Ale pewnie Ty mi go wytoczysz.
-Czy to te¿ nale¿y do przemi³ego pana z wid³ami? – mówi±c to Paul wskaza³ na os³a, który zarycza³ jakby potakuj±co.
-Bo co? – spyta³ Lennon. – Nic nie zauwa¿y³.
-Chyba musia³by byæ g³upszy ni¿ Ty.
-Przegi±³em? – spyta³ Lennon. Pozosta³a trójka pokiwa³a g³owami utwierdzaj±c go w tym przekonaniu.
-No to odprowadzê nasz± szkapinê… - powiedziawszy to John nieporadnie wdrapa³ siê na grzbiet osio³ka. –Pêd¼ rumaku! – krzykn±³ klepi±c zwierzê po zadzie, co mia³o mu dodaæ rozpêdu, albo zaspokoiæ zboczenie Johna, w ka¿dym razie jedno z dwojga.
-Ja mo¿e z nim pójdê… - zaproponowa³ Paul. – Sam sobie mo¿e z tym nie poradziæ.
Kiedy dwójka przyjació³ zniknê³a za gêstwin± ró¿norakich drzew i krzewów George i Ringo popatrzyli na siebie.
-Trzeba co¶ wymy¶liæ… - oznajmi³ Starr. – Jak wróc± znów bêdziemy siê nudziæ, a Johnowi odwali po raz kolejny tego dnia. Przekroczy swoj± dzienn± dawkê idiotyzmu.
Harrison za¶mia³ siê i zacz±³ wodziæ wzrokiem dooko³a. Wszystko takie samo, drzewa, krzewy, li¶cie, ig³y, ma³e i du¿e kamienie, szyszki…
-Mam pomys³. – o¶wiadczy³ ch³opiec podnosz±c z ziemi szyszkê i przygl±daj±c siê jej uwa¿nie.

***

-A masz, gnido parszywa! – szyszka, któr± jeszcze przed chwil± Lennon trzyma³ w rêku, przelecia³a ponad dwiema naprêdce u³o¿onymi z kamieni fortecami i trafi³a Ringo prosto w jego s³ynny nos.
-Ty ¿mijo przebieg³a! – wrzasn±³ trafiony perkusista i natychmiast spróbowa³ siê odegraæ rzucaj±c w Johna dwoma gar¶ciami szyszek.
-Ha ha! – us³ysza³ po chwili. –Pud³o! Ma³y, ¶lepy Starkey! – dar³ siê Lennon. Szybko jednak zosta³ przyt³umiony przez szyszkê, któr± George wsadzi³ mu do ust.
-Zajmij siê obron±. –skarci³ go, po czym kolejnym tuzinem szyszek obrzuci³ fortecê Ringo i Paula. Wtem beatlesi us³yszeli podejrzany szelest dochodz±cy z krzaków.
-To dzik. – wyszepta³ przera¿ony Paul.
-Sam jeste¶ dzik. To jest jaki¶ le¶ny potwór! – krzykn±³ George. Niewiele my¶l±c ca³a czwórka jê³a obrzucaæ ‘potwora’ nie tylko szyszkami, ale nawet kamieniami, z których zbudowane by³y ich prowizoryczne le¶ne fortece. Kiedy nie by³o ju¿ szyszek, kamieni, ani szelestu w krzakach znów rozpoczê³a siê dyskusja.
-Zabili¶my to? – spyta³ John.
-Mo¿e siê tylko ukrywa, udaje martwego. – zamy¶li³ siê Paul.
-To po prostu trzeba sprawdziæ. – m±drze stwierdzi³ George.
-A proszê Ciê bardzo, id¼ i sprawd¼. – zachêci³ go Lennon.
-Mo¿e sprawd¼my wszyscy razem.
-Ale Ty idziesz przodem. – zdecydowa³ Paul.
-Ja? A czemu ja? – wystraszy³ siê Harrison. Nie mia³ najmniejszej ochoty na bycie zjedzonym przez jakiego¶ le¶nego luda.
-Bo to Twój pomys³. –mrukn±³ Ringo.
-Nie martw siê. – pocieszy³ go Paul. – Je¶li umrzesz, to napiszê o Tobie balladê.
George, w g³êbi duszy bliski p³aczu, pos³a³ mu mordercze spojrzenie. Przemy¶lenia ca³ej czwórki przerwa³ w¶ciek³y okrzyk:
-Tak wam przywalê, ¿e siê gówniarze ¶pikami nakryjecie! Nie przychodz± na nagranie! Uciekaj±! A jak cz³owiek chce po dobroci, to oni we mnie kamieniami! Niewychowane bachory!
Lennon spojrza³ na Mackê, Macka na ¯or¿a, ¯or¿ na Ryngo³a, Ryngo³ na Lennona bladego jak ¶ciana. Poznali ten g³os. Z krzaków wygramoli³ siê poszarpany, poobijany, a w niektórych miejscach nawet krwawi±cy Brian.
-BRIAN? –spytali z udawanym zdziwieniem Beatlesi.
-Eppie, skarbie, nie mówi³e¶, ¿e jeste¶ le¶nym potworem. – John u¶miechn±³ siê zalotnie i obj±³ menad¿era. – Trzeba by³o powiedzieæ, ¿e brakuje Ci kasy, podnie¶liby¶my Ci pensjê, nie musia³by¶ dorabiaæ jako le¶ny dziad.
Paul nawet siê nie odezwa³, nie musia³. Przegiêli na ca³ej linii, a John nie poprawia³ ich sytuacji. Epstein by³ czerwony z w¶ciek³o¶ci. Bluzga³ ich dobre piêtna¶cie minut, lecz najgorsza kara mia³a dopiero nadej¶æ…

***

Du¿y, komaropodobny obiekt usadowi³ siê na pó³nagiej nodze Paula i rozpocz±³ swêdz±cy proces wysysania beatlesowskiej krwi. Ch³opiec bez namys³u trzasn±³ owada rêk±. Drobne komarze flaczki i resztki w³asnej krwi ozdobi³y d³oñ McCartneya. Spojrza³ na Johna drzemi±cego obok. Jego koszula okaza³a siê byæ idealna do wytarcia ¶ladów zbrodni. Siedz±cy wraz z przyjacielem na niewielkim pomo¶cie Paul przeci±gn±³ siê, po czym wlepi³ wzrok w Ringo i George’a taplaj±cych siê w wodzie.
-Aaaaa! – wrzasn±³ ten pierwszy. – Co¶ mi ssie!!!
-Ja siê mo¿e kiepsko orientujê, ale w takich ma³ych jeziorkach chyba nie ma syren. – stwierdzi³ zdegustowany wyznaniem przyjaciela Harrison.
-Nie! Nieeee! – Starr wylaz³ z wody. Na nodze siedzia³y mu trzy ma³e czarne glisty.
-PIJAWY! PIJAWY! – George, mimo i¿ do niego nie przyczepi³o siê ¿adne z tych ob¶lizg³ych, t³u¶ciutkich stworzonek, doskonale wczu³ siê w sytuacjê przyjaciela. Zacz±³ biegaæ dooko³a jeziora z okrzykiem godnym indiañskich szamanów. Paul po³o¿y³ siê obok Johna, podkuli³ nogi, a d³onie w³o¿y³ pod g³owê. Robi³o siê zimno, zachód s³oñca ju¿ siê w³a¶ciwie zacz±³.
-Jak my¶lisz, kiedy Eppie po nas przyjedzie? – spyta³ McCartney z trudem powstrzymuj±c wybuch rozpaczliwego p³aczu.
-Powiedzia³, ¿e jak siê ju¿ uspokoi. – przypomnia³ John.
-Ile to mo¿e byæ, wed³ug Ciebie? – znów zada³ pytanie Macka.
-Tydzieñ, miesi±c... Potem skoñcz± mu siê pieni±dze, a dziewczyny masowo zaczn± pope³niaæ samobójstwa.
-Pewnie ju¿ to kiedy¶ s³ysza³e¶… - zacz±³ Paul. - …ale powiem to raz jeszcze. Nienawidzê Ciê, szczerze i prawdziwie Ciê nienawidzê.
-Nie tragizuj. – mrukn±³ bêd±cy ju¿ w pó³¶nie Lennon.
-Jak tu umrzemy, to Ciê zabijê. – wycedzi³ przez zaci¶niête zêby McCartney.


*fanfary i owacje na stoj±co*
POWRÓT KRÓLA!
No w koñcu! My¶la³am, ¿e umrê czekaj±c na kolejne opowiadanie...

Puenta jest genialna. W ogóle zauwa¿y³am, ¿e wszystkie opowiadania, w których Beatlesi wa³êsaj± siê po wsi, a w tle s± krowy i inne os³y, s± jakie¶... magiczne.

(Mam nadziejê, ¿e po tym odpoczynku na koloniach, masz si³ê zasypywaæ nas kolejnymi historiami. )
Ojej, jak to mi³o czytaæ co¶ takiego.
Dziêki :*

No, nie chcê obiecywaæ, ale postaram siê rozkrêcaæ powolutku.
Mia³am jakie¶ chwilowe wstrzymanie akcji serca gdy, zobaczy³am, ¿e Koala doda³a nowe opowiadanie.

A co do samego opowiadanie to: boskie i normalnie TEACH ME, MY MASTER!


Ju¿ wiem czemu opowiadania dziej±ce siê na wsi, tak mi siê podobaj±! Sama mieszkam na wsi i chyba gdzie¶ tam g³êboko mam nadziejê, ¿e Beatlesi bêd± przeje¿d¿aæ sobie pod moim domem na jakiej¶ krowie.
Choæ w sumie mamy tu tylko kury. I to tylko na moim podwórku... Ta wie¶ to tylko z nazwy. Szkoda.
Ej, bo wy tu na zawa³ przeze mnie padniecie. G³ównie o HoneyM siê martwiê...
Bo ja siê zawsze tak we wszystko za bardzo anga¿ujê Ale spoko, ja mogê prze¿ywaæ takie mini palpitacje, ¿eby zaraz potem spadaæ, z wysoko¶ci mniej wiêcej 38 cm, z krzes³a ze ¶miechu. Jestem jeszcze m³odaaaa... nic mi nie bêdzie
Mimo wszystko uwa¿aj na siebie kochanie :*
Wiesz, ¿e to wszystko zale¿y od Ciebie
To ja ju¿ mo¿e nie bêdê pisa³a...
NIE ¦WIRUJ! ! NIE ZROBI£ABY¦ NAM TEGO !
Nie chcê, ¿eby¶ pad³a na zawa³.

Ale skoro chcesz ponie¶æ to ryzyko, to ok.
Mam serce jak DZWON...A ¶miech wyd³u¿a ¿ycie
Chyba, ¿e tak...
-Debil. – mrukn±³ Starr. Rozpêta³ piek³o.
-Tak, wiem, ¿e rodzice Ci tak chcieli nadaæ po urodzeniu, ale w szpitalu siê nie zgodzili. – wym±drza³ siê John.
-Ty siê nie urodzi³e¶, tylko wyklu³e¶. – odpyskn±³ mu Ringo.
-Idiota.
-Pacan.
-Bêcwa³.
-Durna pa³a.
-Têpa pa³a.
[/quote]

Konwersacja w stylu Kacpra i Kuby z Rodzinki.pl
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jaciekrece.xlx.pl